+6
katewisienka 21 marca 2016 21:50
W Krabi wylądowaliśmy po 3 dniach w Bangkoku. Liniami Bangkok Airways dostaliśmy się do turkusowego raju. Wybrzeże już wcześniej omotało nas cudnymi widoczkami zestawionymi z dość niskim poziomem turystycznej komerchy. Maleńka wioska miała zapewnić sielski klimat, puste plaże i bary z garstką tubylców. Tak to sobie umyśliłam.



Jadąc taksówką z lotniska miałam wciąż w pamięci poranny przejazd przez Bangkok. Tuk-tuki, klaksony, tysiące aut. Teraz wgapiałam się w niewiarygodny błękit nieba. To tylko godzina lotu, a ostrość kolorów wzrosła dwukrotnie! Taksówkarz wysadził nas przed hotelem w Klong Muang. Kilkupokojowy, położony przy jedynej drodze we wsi wyglądał obiecująco. Młode małżeństwo z Rosji wydzierżawiło go na trochę i siedzi tu sobie jak u boga za piecem. Założę się, że jeśli mieli jakieś wątpliwości, taras na dachu przeważył szalę.



Pognaliśmy na plażę. Stanęłam na białym piasku i pomyślałam, że znalazłam ilustrację dla metafory "rzygać tęczą"! Słitaśny kicz palm kokosowych i stu odcieni turkusu wchłonął nas na całego. Przez kolejne dni szaleliśmy w ciepłym morzu, goniliśmy kraby i łowiliśmy muszle. Odwiedzaliśmy nieliczne beach bary i restauracje. Serwują w nich kultowe pad thai, świeże papaya salad i prawdziwie spicy green curry. Do tego tutejsze rybki, kraby wielkie jak dłoń drwala i lody w orzechach kokosa. Żarełko trzyma poziom, ale jedna z knajp w wiosce, Motherhouse podbiła nasze podniebienia dobitnie i ostatecznie. Prowadzi ją mama, pomaga córka. Serwują najlepsze curry w okolicy i udka kurczaka marynowane w sosie sojowym i opiekane w liściach palmy. Bajka.







Klong Muang leży 10 km od kurortu Aonang. Z rozmysłem nie wybraliśmy go na wypoczynek, ale uznaliśmy, że na świętowanie Tomka urodzin będzie jak ulał. Knajp, barów i sklepów jest zatrzęsienie. Ciągną się kilometrami, wszystkie oferują to samo żarcie, muzę, ciuchy i wycieczki. Ceny sporo wyższe niż w Bangkoku. Poza tym Aonang jest nadzwyczajnie zwyczajny. Bez klimatu i charakteru. Zjedliśmy kolację, ogarnęliśmy rejs po wyspach, a na świętowanie wróciliśmy do Klong Muang, na hamaki w Lazy Bar. Ra- upalony i szczęśliwy, robi najlepsze mohito na świecie, a to co serwuje poza kartą sprawia, że jego reggae brzmi jeszcze bardziej cool and lazy. Wieczór zakończył się nad ranem.



Po śniadaniu pod hotelem czekał tuk-tuk. Zabrał nas do portu w Aonang. Wycieczka za 500 bathów (ok. 50 zł) obejmowała przywózkę i odwózkę do hotelu, rejs po pięciu wyspach, snurkowanie na rafie i lunch. W sumie grzech nie skorzystać. Zejście na 2 wyspy w parkach narodowych olaliśmy. 250 bathów za to, by stanąć na plaży to dużo jak na Tajlandię. Wysepki tak samo idyllicznie prezentowały się z łódki, widoczki nie gorzej, ogólnie rzygania tęczą ciąg dalszy. Słońce wydobyło z morza 110% turkusu, a ponoć w listopadzie wcale nie musi tak być. To początek pory suchej i zdarzają się dni, kiedy niebo na dłużej zasłania warstwa chmur. Któregoś dnia przywiało takie znad lądu i na dwie godziny raj zmienił się w piekło. Lało jak z cebra, wiało, a ulicami płynęła brunatna rzeka. Po godzinie było sucho. Temperatura nie drgnęła o pół stopnia. To jednak wciąż raj.





Rajska okazała się też dżungla. Ale nie ta, po której na smutnym słoniu obwieźli nas przewodnicy. To zresztą najbardziej gorzka historia naszego pobytu w Tajlandii. Dżungla widziana z grzbietu słonia to dżungla jego monotonii, tresury i łez (w każdym razie moich). Żałuję, że wzięłam w tym udział. Nigdy więcej. Ale nasza Cwietka namówiła nas na trekking. Osiem kilometrów po górach w pobliskim parku narodowym. W normalnych warunkach trasa dla dzieciaka. W warunkach 35 st. i 90% wilgotności trekking prawie nas zabił. Ale trasa, widoki i przyroda były rajskie. Liany, jaszczurki, bambusy, półki skalne. Było wszystko! Oprócz wody, której brakło nam już na trzecim kilometrze. Po wszystkim wypiliśmy we wsi litrowego Changa i wróciliśmy z martwych.





Ogólnie zaliczyliśmy wszystko i więcej. Changi, plaże i palmy. Tajską kuchnię, tajski masaż i skutery. Widzieliśmy pocztówkowe zachody słońca i poznaliśmy radosnych, uśmiechniętych ludzi. Były zachwyty i małe rozczarowania. Ale już teraz mogę powiedzieć, że Tajlandia nie jest na raz. Skosztowaliśmy tylko małego kęsa, ale jej smak na długo zapisze się pamięci. Nie tylko kulinarnej. Sawasdee Tajlandio! Bo że wrócimy, nie mam wątpliwości.




Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

izabela75 30 stycznia 2017 14:27 Odpowiedz
Przepiękne zdjecia, Bangkok zaliczyłam w drodze do Chin ale brakuje mi tych rajskich plaż - dzięki temu wpisowi będe wiedziała która miejscówkę wybrac :-)
katewisienka 31 stycznia 2017 15:21 Odpowiedz
izabela75Przepiękne zdjecia, Bangkok zaliczyłam w drodze do Chin ale brakuje mi tych rajskich plaż - dzięki temu wpisowi będe wiedziała która miejscówkę wybrac :-)
ładnych plaż jest dużo, dużo więcej, ale Lazy Bar jest jeden ;)